Recenzja

05-02-2011-23:47:43

Life of Agony - "20 Years Strong - River Runs Red: Live In Brussels"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Nie trzeba budować sceny za setki milionów dolarów, można obyć się bez fajerwerków i nie jest konieczne żyłowanie brzmienia w studiu. Wystarczy mieć dobrą muzykę i zagrać ją z pełnym zaangażowaniem, by powstało świetne wydawnictwo koncertowe. Dowód? "20 Years Strong - River Runs Red: Live In Brussels".

Grupa Life of Agony postanowiła uczcić jubileusz 20-lecia i zagrać serię koncertów, wykonując na żywo materiał z debiutanckiej płyty. Jeden z występów, co widać po tytule - z Brukseli, postanowiono opublikować na zestawie CD/DVD. Pierwszy z warunków, dobrą muzykę (mamy "River Runs Red" bez "Thursday" i "Friday" oraz kilka dodatkowych numerów, w tym kapitalne "Lost at 22"), Amerykanie spełnili. Przy tak reagującej publiczności (którą regularnie zagrzewa niezmordowany Joye Z), dziwne by było, gdyby nie dali z siebie 100 procent, tak więc i drugi warunek można odhaczyć.

Koncert odbył się w kwietniu 2010 roku, w co trudno uwierzyć. Wydawnictwo dramatycznie różni się bowiem od tego, co dziś postrzegane jest jako live. Otóż, jakość brzmienia jest średnia, Keith Caputo skutecznie bywa zagłuszany przez publiczność, perkusję bądź gitary. Całość jest surowa, niemal garażowa, lekko niechlujna, jakby powstała... 20 lat temu. I to jest fantastyczne. W zalewie sterylizowanej w studiu rzekomo koncertowej papki, wyreżyserowanych do najmniejszego gestu show (i mówimy tu także o rockowych wykonawcach), propozycja LoA jawi się jako niedoskonała doskonałość. Jeszcze lepiej jest na DVD (które notabene zawiera identyczny zestaw utworów, co CD), gdzie kamera się trzęsie a realizatorzy nie zawsze kłopoczą się montażem, czeka więc widza "jazda" ze sceny na publikę, bądź na odwrót. Pojawia się nawet popularny przed laty trick z animowanym logo naniesionym na film.

Umówmy się, taki zabieg nie u wszystkich, by przeszedł. Gniewna, pełna swoistej, pierwotnej energii muzyka nowojorczyków aż się jednak prosi o tak prymitywne traktowanie. Całość jest więc do bólu prosta, ale zagrana z prawdziwą rockową energią. Trochę brudniej niż w oryginalnych wersjach, ale i ciężej, z większym groove'em i bardziej żywiołowo. No i Caputo pozbył się "migdałkowej" maniery, a poza tym wygląda jak młody Ozzy Osbourne.

Jeśli na Przystanku Woodstock było choć w połowie tak jak w Belgii, żałuję, że nie się wybrałam.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!