Recenzja

12-07-2011-15:55:58

Velvet Revolver - "Live in Houston"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Jestem zła. Zła, że taki zespół zaopatrując fanów w jedyne koncertowe DVD oryginalnego składu (wokalista Scott Weiland już odszedł) nie zechciał się przy jego realizacji trochę wysilić.

Od początku "Live in Houston" wydawało się podejrzane. Po pierwsze, rzadko występy z amerykańskich tras dorównują tym z Europy, a przynajmniej wydawnictwa je dokumentujące. Po drugie, co kluczowe, dziwne wydawało się, że kapela, która nagrała raptem dwa albumy postanowiła wydać DVD z trasy promującej debiut. W swej skrajnej naiwności i bezkresnej wierze w rockową muzykę i jej twórców, uznałam, że panowie musieli mieć ważne powody i czeka nas jakiś powalający zestaw. Nadzieję podsyciłam, przypominając sobie, że widziałam ich na żywo właśnie po wydaniu "Contraband" i byłam pod wielkim wrażeniem. Z pozytywnym nastawieniem, pełna oczekiwań włożyłam dysk do odtwarzacza, spodziewając się gromu z jasnego nieba. Guzik. Bida z nędzą i słabizna pod każdym względem.

Przede wszystkim, w ogóle nie czuć ognia, siły, którą Velvet Revolver oferuje zarówno na studyjnych wydawnictwach, jak i na scenie. Po drugie czeka nas raptem 12 piosenek, z których dwie pochodzą z repertuaru Stone Temple Pilots, dwie od Guns N' Roses. Ponadto, aspekt wizualny jest bardzo ubogi, z efektami rodem z lat 70. (kto widział "The Song Remains the Same" Led Zepplin wie o co chodzi). Nie byłoby żadnym problem, gdyby koncertowe wykonania eksplodowały energią, a tak niestety nie jest. Aby jeszcze bardziej zabić koncertowy klimat, który i tak za bardzo wyczyszczono w studiu, między kawałki wpleciono klipy z wywiadami. Tak naprawdę, "Live in Houston" stanowi prawdziwą gratkę tylko dla amatorek nagich, męskich torsów, ponieważ tylko drugi gitarzysta do końca pozostaje w koszulce, pozostali błyszczą spoconymi klatami, a Scott dodatkowo pręży się wybornie.

Owszem, muzycznie utwory się bronią, bo to fajny zespół jest (był?), spodziewałam się jednak czegoś więcej. Czegoś, co byłoby wspaniałą, niezapomnianą pamiątką dokumentującą krótkie wspólne poczynania Scotta Weilanda, Slasha, Duffa McKagana, Matta Soruma i Dave'a Kushnera. A tak dostajemy coś, co powinno co najwyżej trafić do YouTube jako prezent umilający oczekiwanie na nowego wokalistę i kolejną płytę. Jestem zła.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!