Recenzja
Pablopavo i Ludziki - "10 piosenek"
Podziel się na facebooku! Tweetnij!Stawiam dolary przeciw orzechom i dam sobie uciąć najmniejszy palec u nogi, że za kilka lat będziemy o Pablopavo mówić per "polski Mike Skinner". O życiu w wielkim mieście warszawiak opowiada równie frapująco jak jego brytyjski kolega.
Zanim ktoś z was, drodzy czytelnicy, zapragnie spalić mnie na stosie za to górnolotne porównanie, przesłuchajcie proszę dokładnie "10 piosenek" (de facto jest ich jedenaście i intro, ale mniejsza o to) i porównajcie z dokonaniami The Streets. Owszem - Skinner nawijał przede wszystkim o narkotykach jako sposobie na pełne stresów i beznadziei życie w angielskiej metropolii, a u Pablopavo historie toczą się w Warszawie, a zamiast kokainy jest alkohol.
Ale to tak naprawdę tylko nawias, wyrwany z kontekstu. Podstawą jest niesamowity zmysł obserwacji, cięty język, smutek, balansowanie na granicy melancholii i depresji. Historie na płycie wciągają bez reszty, sprawiają, że jako słuchacz odpływasz i włączasz w głowie film. Na dobrą sprawę każdy z numerów mógłby się doczekać teledysku będącego filmem krótkometrażowym.
Pablopavo to narrator wybitny, ale i coraz lepszy wokalista. Wrócę do Skinnera, tak na chwilę. On stawiał na elektronikę i hip-hop. Drugi z gatunków jest obecny również u Pabla, ale raczej jako tło do folkowych, wielkomiejskich rytmów. O ciarki przyprawia bas, sączący się jak tequila na wakacjach w Meksyku. Ciśnienie podnosi perkusja, oddech dają dęciaki i smyczki. Jednym zdaniem - na "10 piosenkach" jest wszystko, co potrzebne na nowoczesnym, ale mającym ducha retro albumie w 2011 roku. Idźcie jak najszybciej do sklepu i kupcie, zanim Polacy pojmą, z jakim skarbem mamy do czynienia i wykupią cały nakład!
Aktualności