Recenzja
Ceremony - "Zoo"
Podziel się na facebooku! Tweetnij!"Kupili" mnie bardzo szybko - riffem do otwierającego płytę numeru "Hysteria". A dalej wcale nie jest gorzej.
Istniejąca od 2005 roku amerykańska kapela z Kalifornii skupia w swojej muzyce elementy punka, hard core'a, alternatywnego rocka. Ceremony ma w sobie coś i z Black Flag, i Wire, i Gang Of Four, i deczko z brytyjskiej nowej fali. I z Sex Pistols, jeśli chodzi o wykrzykiwane, z taką trochę olewającą manierą i przeciąganiem, słowa przez wokalistę Rossa Farrara.
Przesterowane gitary tną uszy niemal cały czas, zaś nad nimi unosi się wokal Rossa. Trochę z oddali, z tła, jakby czasem śpiewał przez słuchawkę telefoniczną. Muzyka z "Zoo" jest niezwykle dynamiczna, bezkompromisowa i bezpośrednia, jak przystało na spadkobierców najlepszych tradycji punkowych i hardcore'owych. Piosenki w zdecydowanej większości krótkie i treściwe, które na pewno nie zdążą znudzić. Momenty na oddech pojawiają na płycie nieliczne. A jeśli się pojawią, to zalatują właśnie Gang Of Four i Wire ("Hotel"), trochę Pixies, i trwają niezbyt długo. Jest nawet ociupinka rockabilly na początku "Community Service". "Zoo" to taka płyta, która po parokrotnym przesłuchaniu dość mocno zapada w pamięć. Pomysł na siebie Ceremony mają z pewnością ciekawy.
W zoo Amerykanów może zbyt wielkiej różnorodności nie ma, ale to, co mają nam do zaoferowania jest dobre jakościowo, konkretne i podane z dużą mocą. Muzycy twierdzą, że to ich pierwszy album brzmiący tak, jak sobie wymarzyli. Mam nadzieję, że nie ostatni.