Recenzja
Madonna - "MDNA" (deluxe)
Podziel się na facebooku! Tweetnij!W przeszłości teledyski dla Madonny kręcił David Fincher, Mark Romanek, Luc Besson czy oczywiście Guy Ritchie. Teraz do współpracy gwiazda powinna zatrudnić Michaela Baya. "MDNA" to bowiem taki muzyczny odpowiednik "Transformersów".
W sumie trudno się czepiać, że nie jest to ambitne dzieło, że artystka po prostu eksploruje wszystko, co obecnie modne i lansowane (a jak! jest i dubstep) i stara się przekuć to na jak najlepszy, najbardziej wypasiony materiał. Ja przynajmniej pogodziłam się z tym, że Madonna, którą uwielbiałam i podziwiałam już nie wróci. Teraz królowa popu chce przede wszystkim być na topie, chce być młoda, sprężysta i uwielbiana, a kreatywność jest rzeczą co najmniej drugorzędną. Piosenką z pomponami ("Give Me All Your Luvin'") dała zresztą jasny przekaz. Będzie chwytliwie i krzykliwie, przebojowo, z nowoczesnymi bitami, eurodance'owymi patentami - prosto, bezpośrednio, bez finezji. I albo godzimy się na taki stan rzeczy, albo nie. Ciężko przecież wchodząc do restauracji z fast foodem, oczekiwać w menu coq au vin.
Zatem, "MDNA" to taki blockbuster, który ma swoje wady, zalatuje banałem i razi naiwnością, ale i tak przyciąga. Rzecz zrobiona superprofesjonalnie, nierzadko efektowna, czasem efekciarska. Może, a chwilami wręcz musi się podobać, miewa naprawdę niezłe momenty (mocno pulsujące, zapętlone "Gang Bang", "I Don't Give A", które w finale ma w sobie coś z produkcji Kanye Westa czy "I'm a Sinner" z pohukiwaniem a la Bono). Jest też kilka miłych niespodzianek (naprawdę ładna ballada "Falling Free", bijąca na łeb nagrodzone Globem mdłe "Masterpiece"). Jako całość płyta nie jest jednak niczym więcej, jak przewidywalnym popowym produktem z najwyższej półki. Pewnie powinnam dopisać, że jak na Madonnę to trochę mało, ale... Czy naprawdę ktoś spodziewał się po niej czegoś więcej?