Recenzja

22-04-2014-01:02:47

Anette Olzon - "Shine"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Co za zbieg okoliczności, na Zachodzie debiut Anette Olzon wydała ta sama firma, która współpracuje z Tarją Turunen. Za parę lat podobieństwo może dojść jeszcze jedno - Szwedka osiągnie podobny sukces solowy, jak pierwsza wokalistka Nightwish.

Wstępne zestawienie Anette z Tarją to tylko efekt obserwacji. Obie panie muzycznie różnią się dość wyraźnie. Tarja swój klasycznie szkolony charakterystyczny głos nie obawia się zderzać z mocnym metalowym graniem, Olzon wokal ma o zupełnie innej charakterystyce, bardziej kruchy, delikatny, więc nie porywa się na starcia z mięsistymi gitarowymi riffami. Aczkolwiek, czasem potrafi pokazać pazury, czego dobrym przykładem jest kołyszący "Lies".

W Szwecji jest mnogość świetnych studiów nagraniowych, producentów i kompozytorów (proporcjonalnie do populacji) i Anette, co zrozumiałe, postanowiła ten fakt wykorzystać. Po co szukać droższych współpracowników za granicą, skoro za rogiem jest choćby Ronny Lahti, który w CV ma Roxette i zwyciężczynię Eurowizji, Loreen? Nic dziwnego, że "Shine" brzmi naprawdę świetnie. Jest też na płycie dużo dobrych piosenek. Niekoniecznie nawiązujących do Nightwish, choć na to pewnie liczą fani zespołu, którzy żałowali pożegnania się z przesympatyczną Szwedką. Jeśli czymś nawiązują, to klimatem, rozmarzonym, baśniowym i dosyć podniosłym. Płyta sunie spokojnie, jest silnie refleksyjna. Jakby stworzona przez kogoś, kto w życiu niejedno przeżył. Wyraźnie da się wyłapać w niej nawiązania do muzyki folkowej i symfonicznego rocka. Parokrotnie miałem skojarzenia z Loreeną McKennitt. Parę piosenek z "Shine" ma szansę naprawdę głęboko zapaść w pamięć - wspomniana "Lies", uzupełniony orkiestracjami "Falling", mocno akustyczny "Moving Away", subtelny "One Million Faces" z akompaniamentem fortepianu, wzniosła ballada "Watch Me From Afar". Owszem, płyta czasem może przypominać śpiewanie przy ognisku, ale przez tak krótkie chwile, że nie będzie nas to irytować. Anette może nie ma wybitnie charakterystycznego głosu, czy też kruszącego mury, ale wokalistką jest z krwi i kości, potrafi ciekawie interpretować piosenki, zaklinać w głosie emocje. "Shine" naprawdę miło się słucha. A pisze to ktoś, kto fanem Nightwish nigdy nie był (choć raz na żywo widział, z Olzon właśnie).

"Shine" powinna zwrócić uwagę między innymi dlatego, że nie jest to próba ugrania czegoś przez bliskie skojarzenia z Nightwish. Szwedka udowadnia, że ma spory talent, umie pisać piosenki i zgubiła nożyczki do odcinania kuponów. Z solowego debiutu silnie biją pozytywne emocje, wynikające z miłych zmian w życiu Szwedki (ślub, urodzenie trzeciego dziecka). Teraz doszedł pozytyw w życiu artystycznym. Coś mi mówi, że nie ostatni. Miłe zaskoczenie.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!