Recenzja

26-07-2015-22:43:57

Miguel - "Wildheart"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Miguel bez wątpienia jest arogancki, ale ma ku temu podstawy.

Wokalista niedawno zapewniał, że jest lepszy od Franka Ocean. Nie będę wdawać się w tę retorykę, bo nie sposób porównywać dwóch artystów. Równie dobrze można się zastanawiać nad wyższością kalafiora nad truskawkami. Przyznam jednak, że moim pierwszym odruchem był sprzeciw. Było to jednak przed wysłuchaniem "Wildheart". Wbrew paskudnej i kiczowatej okładce i pomimo dość tendencyjnego singla, "Coffee", który jest niczym więcej jak nowoczesną pościelówą, Miguel proponuje coś więcej niż rozerotyzowane kawałki oscylujące wokół R&B XXI wieku.

Trzecia płyta Amerykanina niewątpliwie jest najbardziej różnorodna i ambitna. Zarówno w warstwie muzycznej jak i tekstowej (choć w tej drugiej nieco brakuje mu konsekwencji - "The Valley" kontra "Simple Things"). Jeśli chodzi o brzmienie i kompozycje, Miguel zdecydowanie proponuje ciekawe, niebanalne rozwiązania. Zmyślnie łączy migoczącą, tęczową elektronikę, z wyrazistymi rockowymi akcentami, których nie powstydziłby się Prince, a festiwalowy pop z niemałą finezją miesza ze zmysłowym soulem. Znajduje też miejsce na funk i hip-hop. Numery typu "NWA" (featuring Kurupt) obdzieliłyby pomysłami i nietuzinkowymi patentami z pięć numerów innych wykonawców. Co ważne, Amerykanin nie zapomina o melodiach, refrenach choć lubi czasem zmylić słuchacza, wyprowadzić na manowce.

"Wildheart" to komercyjne, hedonistyczne R&B wyniesione na nowy, wyższy poziom. Rzecz nowatorska, frapująca i bogata.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

TAGI: miguel