Aktualności

03-09-2010-16:38:14

Murderdolls - "Women and Children Last"

Udostępnij! Tweetnij!

Lubię porządne łojenie. Lubię chłoszczące gitary, dudniące bębny i odrobinę rasowego mordy darcia. Najbardziej lubię jednak, gdy do tego wszystkiego dołączona jest zgrabna niczym tancerka Go-Go melodia. Dokładnie tak, jak na nowej płycie Murderdolls.

Wednesday 13 i Joey Jordison twierdzą, że wydany właśnie album "Women and Children Last" należy traktować jak ich prawowity debiut. Trudno im się dziwić. Chociaż pochodzący z 2002 roku krążek "Beyond the Valley of the Murderdolls" niewątpliwie miał swój "urok", wydawał się zbiorem luźnych pomysłów wrzuconych do punkowo-metalowego worka spryskanego dużą ilością lakieru do włosów (wpływy pudel metalu) i utarzanego we krwi (nawiązania do filmów grozy). Generalnie obowiązywała zasada "Alleluja, i do przodu". No, z tym Alleluja to przesadziłam, chodziło jednak o to, by było przede wszystkim szybko, motorycznie, energicznie. Wychodziło zazwyczaj dość niechlujnie, a poszczególne utwory zlewały się w średnio porywającą całość.

Co innego na "Women and Children Last". Tu jest porywająco od początku do końca. Niby wszystko jest tak samo, wciąż pobrzmiewają echa Mötley Crüe (czasem nie tylko echa, gitarzysta kapeli, Mick Mars gości bowiem na płycie), z punkiem też nie są na bakier (walcowate riffy są im zupełnie obce), na pewno wciąż mają też słabość do makabreski (tytuły "Chapel of Blood", "Death Valley Superstars", "Homocide Drive" mówią same za siebie) i niezmiennie nie lubią "motherfuckerów". Pierwszą zmianą, jaka rzuca się w uszy jest brzmienie - mniej garażowe, nie tak surowe, ale za to cięższe, bardziej metalowe, mięsiste, selektywne z ładnie wyeksponowanymi zarówno gitarami, jak i perkusją (czasem nawet tamburyno słychać). Druga rzecz, to - klucz do sukcesu - kompozycje. Liczy się już nie tylko szybkość. Absolutnie wszystkie numery w zestawie są przebojowe z przykuwającymi refrenami, z kategorii tych, co to się przyczepiają i tańczą po głowie pod prysznicem czy w czasie sprzątania. Moi faworyci to śpiewny "Summertime Suicide" z heavymetalowymi zakrętami i "Blood-Stained Valentine" z hardrockowym zacięciem oraz dźwięczną solówką w wykonaniu rzeczonego Marsa. Z kolei takie "Homocide Drive" (a i kilka innych fragmentów na płycie) z piłującym riffem i horrowym klimatem mogłoby z powodzeniem trafić na płytę Roba Zombie (a to z ust niżej podpisanej wielki komplement). Dla tych, co jednak lubią zawrotne prędkości jest "Hello, Goodbye, Die".

Naprawdę nie sposób się na tej płycie do czegokolwiek przyczepić. Tak jak powiedział Jordison, ze względu na metalowe brzmienie album powinien spodobać się fanom Slipknot. Miłośnicy klasycznego heavy metalu, hard rocka i artystów pokroju Alice Coopera będą mieć prawdziwą ucztę, a dla niewiast są chwytliwe refreny. Krótko mówiąc, pełny pakiet.


Udostępnij! Tweetnij!

TAGI: