Recenzja

21-02-2009-11:52:17

Lamb Of God - "Wrath"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Oto pierwszy poważny kandydat do metalowej płyty roku 2009. Kwintet z Wirginii pomimo niemałych już przecież osiągnięć, najwyraźniej nie zamierza spoczywać na laurach i potwierdza to na następcy obsypanego pochwałami albumu "Sacrament".

Kiedy muzycy opowiadają przed premierą płyty, że jest ona najlepsza, najwspanialsza, że poszli dalej niż poprzednio i zawiesili sobie poprzeczkę bardzo wysoko, trzeba to odbierać jako autopromocyjne ściemnianie. Baranek Boży jednak nie ściemnia. Muzycy nie zachłystują się osiągnięciami. Pokornie i cierpliwie zbierają pochwały, przez kilkanaście miesięcy objeżdżają świat dookoła, po czym zakasują rękawy i biorą się do pracy, żeby wspiąć się o jeszcze jeden szczebel wyżej w metalowej hierarchii. Baranek zdaje się być nienasycony i żądny nowych doświadczeń. Nie da się ukryć, że takie podejście popłaca.

"Sacrament" brzmiał bardzo sterylnie, niezwykle dynamicznie. Lamb Of God z mocy nie zrezygnował, a w kwestii brzmienia postawił na coś pomiędzy surowizną a kliniczną czystością. Josh Wilbur i tym razem z produkcji wywiązał się doskonale. O wiele bardziej naturalnie brzmi perkusja Chrisa Adlera, jednego z najlepszych obecnie metalowych bębniarzy. Jego brat Willie i Mark Morton solidnie przyłożyli się do partii gitar. Poza nawałnicą ostrych, szybkich, thrashowych, hard- i metalcore'owych, a także klasycznie metalowych riffów, czasami rwanych w stylu Pantery, są na płycie fragmenty spokojne, melodyjne, akustyczne. Dodano nawet prawdziwy szum oceanu! Więcej muzycznych barw, to i całego obrazu słucha się z większą ciekawością.

Lamb Of God niektórzy zarzucali, że piszą kompozycje zbyt podobne do siebie. Po wysłuchaniu "Wrath" będą musieli nieco zweryfikować poglądy. Nie, żeby nastąpiła w tym względzie rewolucja. Rzecz w tym, że materiał jest przemyślany, dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, a tytułowy gniew odpowiednio skanalizowany. Utwory nie zlewają się w jedną całość, z której ciężko wyłowić coś konkretnego. Największy postęp poczynił Randy Blythe. W odróżnieniu od prac nad wcześniejszymi płytami, tym razem siedział w sali prób niemal od samego początku. Faktycznie bardzo przyłożył się do wokali. Niemałą sztuką jest wydzierać się w taki sposób, aby nie stało się to nudne po kilku numerach. Blythe ma tego świadomość i dlatego rozszerzył paletę "darcia mordy". Równie dobrze sprawdziłby się w zespole hardcore'owym, jak i growlując w grupie deathmetalowej.

Baranek Boży wzywa na ucztę. Przybywajcie i skosztujcie jedenastu odcieni jednego z grzechów głównych. Rozkoszujcie się nim do lata, gdy ma pojawić się nowy Slayer. Są powody, by przypuszczać, że legenda thrashu pokaże młodszym kolegom, kto tu rządzi.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!