Recenzja
Lamb Of God - "Wrath"
Podziel się na facebooku! Tweetnij!Oto pierwszy poważny kandydat do metalowej płyty roku 2009. Kwintet z Wirginii pomimo niemałych już przecież osiągnięć, najwyraźniej nie zamierza spoczywać na laurach i potwierdza to na następcy obsypanego pochwałami albumu "Sacrament".
Kiedy muzycy opowiadają przed premierą płyty, że jest ona najlepsza, najwspanialsza, że poszli dalej niż poprzednio i zawiesili sobie poprzeczkę bardzo wysoko, trzeba to odbierać jako autopromocyjne ściemnianie. Baranek Boży jednak nie ściemnia. Muzycy nie zachłystują się osiągnięciami. Pokornie i cierpliwie zbierają pochwały, przez kilkanaście miesięcy objeżdżają świat dookoła, po czym zakasują rękawy i biorą się do pracy, żeby wspiąć się o jeszcze jeden szczebel wyżej w metalowej hierarchii. Baranek zdaje się być nienasycony i żądny nowych doświadczeń. Nie da się ukryć, że takie podejście popłaca.
"Sacrament" brzmiał bardzo sterylnie, niezwykle dynamicznie. Lamb Of God z mocy nie zrezygnował, a w kwestii brzmienia postawił na coś pomiędzy surowizną a kliniczną czystością. Josh Wilbur i tym razem z produkcji wywiązał się doskonale. O wiele bardziej naturalnie brzmi perkusja Chrisa Adlera, jednego z najlepszych obecnie metalowych bębniarzy. Jego brat Willie i Mark Morton solidnie przyłożyli się do partii gitar. Poza nawałnicą ostrych, szybkich, thrashowych, hard- i metalcore'owych, a także klasycznie metalowych riffów, czasami rwanych w stylu Pantery, są na płycie fragmenty spokojne, melodyjne, akustyczne. Dodano nawet prawdziwy szum oceanu! Więcej muzycznych barw, to i całego obrazu słucha się z większą ciekawością.
Lamb Of God niektórzy zarzucali, że piszą kompozycje zbyt podobne do siebie. Po wysłuchaniu "Wrath" będą musieli nieco zweryfikować poglądy. Nie, żeby nastąpiła w tym względzie rewolucja. Rzecz w tym, że materiał jest przemyślany, dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, a tytułowy gniew odpowiednio skanalizowany. Utwory nie zlewają się w jedną całość, z której ciężko wyłowić coś konkretnego. Największy postęp poczynił Randy Blythe. W odróżnieniu od prac nad wcześniejszymi płytami, tym razem siedział w sali prób niemal od samego początku. Faktycznie bardzo przyłożył się do wokali. Niemałą sztuką jest wydzierać się w taki sposób, aby nie stało się to nudne po kilku numerach. Blythe ma tego świadomość i dlatego rozszerzył paletę "darcia mordy". Równie dobrze sprawdziłby się w zespole hardcore'owym, jak i growlując w grupie deathmetalowej.
Baranek Boży wzywa na ucztę. Przybywajcie i skosztujcie jedenastu odcieni jednego z grzechów głównych. Rozkoszujcie się nim do lata, gdy ma pojawić się nowy Slayer. Są powody, by przypuszczać, że legenda thrashu pokaże młodszym kolegom, kto tu rządzi.