Recenzja

18-11-2010-01:28:54

Usher - "Raymond v. Raymond"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Usher ma status supergwiazdy, ikony współczesnego R&B i symbolu seksu dla tysięcy kobiet na świecie. Ma też na koncie pięć nagród Grammy i ponad czterdzieści milionów sprzedanych płyt. Czego Usher nie ma? Pomysłu na siebie jako muzyk.

Gdy w maju 2008 roku wyszła mocno przeciętna płyta "Here I Stand", wielkich powodów do obaw jeszcze nie było. Ot, jeden słabszy moment w karierze wielkiego muzyka, tłumaczyli fani i dziennikarze. Minęły niespełna dwa lata i niestety możemy głośno krzyknąć "Usher! Mamy problem". Wokalista pieszczotliwie nazywany "uszatkiem" zaserwował nam bardzo nudną powtórkę z rozrywki. Patrząc na listę gości i producentów zapowiadało się smakowicie. O trzy kompozycje, z najlepszą na płycie "Okay" na czele, zatroszczyli się wyjadacze Jimmy Jam & Terry Lewis. Will.i.am w swoim stylu barbarzyńsko zmieszał europejski dance, pop i R&B w "OMG", ale o dziwo kawałka da się słuchać, a nawet pobujać do niego głową. Nieźle wypadły też numery z elementami hip-hopu, ale akurat o formę takich gwiazd jak T.I. czy Ludacris najczęściej można być spokojnym. Szkoda tylko, że lepsze momenty stanowią raptem jedną trzecią krążka, który zdominowało nudne, sztampowe R&B. Pozbawione polotu podkłady w parze z tekstami Ushera męczą, irytują. Nie ma na "Raymond v. Raymond" przebojowości ani tym bardziej świeżości. Co szczególnie zaskakujące, in minus oczywiście, nawet sam Usher sprawy nie ratuje. Gdzieś uleciał jego czar i niezwykła zdolność hipnotyzowania słuchaczy swoim głosem.

Coraz bardziej zasadne staje się pytanie - czy po fantastycznym "Confessions", które w kategorii współczesnego R&B należy postawić za wzór, Usher po prostu się nie wypalił? "Raymond v. Raymond" zdaje się niestety potwierdzać tę tezę. Usher im starszy, tym nudniejszy.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

TAGI: usher