Recenzja

01-03-2012-13:46:52

Red Hot Chili Peppers - "I'm With You"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Stworzyli nowe "Blood Sugar Sex Magic"? Oczywiście, że nie. Pogodzą fanów? Też nie. Nagrali dobrą płytę? Zdecydowanie.

Red Hot Chili Peppers są w tej samej grupie twórców co Metallica. Jedni będą mówić, że skończyli się po "Kill 'em All". Inni pomarudzą, a i tak płytę kupią i na koncert pobiegną (ktoś nabył te miliony egzemplarzy "Stadium Arcadium", a stadionów nie wypełniają statyści). Są jeszcze tacy, którzy z otwartą głową podejdą do "I'm With You". Niżej podpisana aspiruje, by znaleźć się w ostatniej kategorii.

Nie będę nikomu wmawiać, że dziesiąta płyta Amerykanów to klejnot oślepiający swym blaskiem, innowacyjny, brawurowy kawał sztuki. Nie będę też przekonywać, że na nowym krążku zawarli najlepsze w karierze utwory. Bo to nieprawda. Prawdą jest natomiast, że to dobra, a chwilami bardzo dobra płyta.

Powiedziałabym, że to rzecz w stylu Jane's Addiction. Nie chodzi jednak o styl, jakieś konkretne podobieństwa (choć niektóre patenty koledzy spokojnie mogliby przemycić u siebie), ale o podejście do komponowania. Bardziej niekonwencjonalne, wewnętrznie zagmatwane, zawiłe, wręcz jazzowe, z fragmentami, które na żywo mają szansę rozwinąć się w imponujące improwizacje. Z pomysłowymi zwrotami, kodami. Dużo tu zaskakujących elementów, zarówno w konstrukcji piosenek, jak i brzmieniu. A to marszowe pianinko ("Happiness Loves Company"), a to trochę afro-beatu, a to zachęcające do kręcenia biodrami latynoskie rytmy ("Did I Let You Know") czy psychodeliczne przejścia. Jest akustyczne, niepozorne "Police Station", ale też nerwowe "Goodbye Hooray" czy skoczono-taneczne "Factory Of Faith".

Nie oznacza to, że wszystko, co typowe dla RHCP zniknęło. Flea nadal fantastycznie klanguje, Chad niezmiennie jest perkusyjnym architektem (to naprawdę jest najlepsza sekcja rytmiczna pod Słońcem), Anthony udaje natomiast, że śpiewa i z sobie właściwym wdziękiem "szczeka". A Josh Klinghoffer? Nie bez przyczyny nazwisko nowego pojawia się dopiero teraz. Nigdy nie przepadałam za łkającym stylem Johna Frusciante, a jeszcze mniej za jego chórkami, ale łapę do riffów koleś miał. Nie można tego powiedzieć o jego następcy, który - przynajmniej na razie - po prostu wypełnia obowiązki gitarzysty.

Mogłabym narzekać, że singel taki sobie (" The Adventures of Rain Dance Maggie" to jeden z najsłabszych kawałków na albumie), że jest za mało przebojowo, że brakuje riffów, mięsistego funku. Ale podoba mi się zaraźliwa pulsacja "Monarchy Of Roses" (dodajcie syntezatory i mamy hit dla Duran Duran), struktura pięknie rozrastającego się "Brendan's Death Song" i dość zwyczajne, ale papryczkowo chwytliwe "Look Around". Podobają mi się faktury, przestrzenie, kobiece chórki, produkcyjne smaczki, krowi dzwonek i Hammondy, na których gra Money Mark. Podoba mi się bogactwo, dźwiękowe warstwy i niewymuszona różnorodność. Podoba mi się "I'm With You".

Podziel się na facebooku! Tweetnij!