Recenzja

25-05-2012-21:30:50

Chris Cornell - "Songbook"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Kiedy słucham albumu "Songbook" Chrisa Cornella ogarnia mnie wielka złość. Na szczęście tylko na chwilę.

Dlaczego jestem zła? Nie mogę bowiem pojąć, czemu koleś z takim talentem i przede wszystkim sercem do muzyki nadszarpnął swą reputację, wystawił fanów na wielką próbę i wydał coś takiego jak "Scream". Ja wiem. O płycie z Timbalandem powinno się po prostu zapomnieć jak o "Terminatorze 3". Trudno jednak kompletnie nie myśleć o poprzednim wydawnictwie Cornella, kiedy wesołkowate, banalne w swej popowej postaci "Ground Zero" okazuje się wspaniałą, przejmującą piosenką, gdy Chris wykonuje ją tylko z gitarą akustyczną.

"Songbook" to zestaw utworów z różnych etapów kariery Amerykanina plus dwa covery. Tylko gitara i jego niesamowity głos zarejestrowane na żywo. Każdy, kto miał okazję widzieć Cornella na koncercie czy chociażby obejrzeć nagrania live na YouTube, wie, że zdarza mu się śpiewać równie "dobrze" co Anthony'emu Kiedisowi. Jak udowadnia najnowszy zestaw, umie też śpiewać wspaniale, wlewając w każdy utwór morze emocji. Odarte z ciężkich gitarowych riffów czy syntetycznej produkcji utwory stają się zupełnie innymi bytami. Nie nowymi wersjami znanych już przecież kawałków, ale po prostu utworami Cornella. Każdą piosenkę Chris wypełnia całym sobą. Swoją miłością do muzyki i szczerością. To sprawia, że choć mamy do czynienia ze skromnie zaaranżowanym, jednak dość delikatnym materiałem, stanowi on kwintesencję rocka, czy raczej tego, jak rock powinien brzmieć. Prawdziwie, z żarem, siłą, która niekoniecznie przekłada się na liczbę decybeli.

Wydawać by się mogło, że ascetyczna, akustyczna formuła rozciągnięta do kilkunastu kawałków szybko znuży, nic bardziej mylnego. Wokalista maluje utwory wieloma odcieniami. Są na "Songbook" numery, które najzwyczajniej wyciskają łzy ("Call Me a Dog"), są takie, które wywołują błogi uśmiech (urokliwe "Can't Change Me") i takie, które wbijają w ziemię (miażdżący finał "Fell on Black Days"). O kawałki Soundgarden nie ma się co martwić, bo były, są i będą znakomite prawdopodobnie w każdej formie (ograne do znudzenia "Black Hole Sun" nabiera nowej mocy), ale nawet solowe propozycje artysty czy kompozycje z repertuaru niezbyt lubianego przeze mnie Audioslave wypadają tu fantastycznie. Gdybym musiała się czegoś pozbyć to może "Thank You" Led Zeppelin, ale tylko dlatego, że wypada ciut mniej przekonująco niż reszta.

Powtórzę. Kiedy słucham "Songbook" Chrisa Cornella ogarnia mnie wielka złość. Na siebie. Dlaczego na siebie? Ponieważ przez chwilę zwątpiłam, że ten facet jest jeszcze coś wart. Na szczęście, tylko na chwilę.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!