Recenzja
The xx - "Coexist"
Podziel się na facebooku! Tweetnij!The xx to, z całym szacunkiem, ani Slayer ani AC/DC, dlatego po nich należało spodziewać się czegoś więcej niż powielenia patentów z debiutu.
Nie spodziewałam się, że drugą płytą laureaci Mercury Prize wywrócą mój świat do góry nogami. Zresztą, nie zrobili też tego i pierwszym albumem. Owszem, podoba mi się, doceniam ich szlachetne podejście do popu, ale nie był to krążek, który nie opuszczałby mego odtwarzacza miesiącami. A jednak. Kiedy postanowiłam go sobie odświeżyć, okazało się, że doskonale tę płytę znam - nucę, podśpiewuje i rozpoznaje piosenki. Tego niestety nie mogę powiedzieć o "Coexist".
Mam ten longplay zapętlony na "repeacie" od kilku dni i nic. Orientuje się, że zestaw zaczął się na nowo za sprawą metalicznych gitar "Angels". Nie dlatego, że numer znałam już wcześniej, ale dlatego, że owa gitara bardzo kojarzy się z Interpolem (bezwolnie zaczynam śpiewać "Untitled"). Reszta za żadne skarby nie chce się zagnieździć w głowie (ani w sercu). Co więcej, trudno się na tej muzyce skupić. Gdzieś w połowie płyty myśli uciekają hen, hen daleko i do rzeczywistości przywołuje motyw "z Interpolu".
Oczywiście, muzycy twierdzą, że to rzecz bardziej dojrzała, a wydawca, że tak jak "XX" było szeptem wprost do ucha, tak "Coexist" jest ciepłym spojrzeniem prosto w oczy. Ale w tym spojrzeniu niewiele znajdziemy, a dojrzałość - jeśli przez nią rozumiemy bardziej jednorodny, a przez to nudniejszy materiał, to owszem. I nie chodzi o to, że to zła płyta. Absolutnie nie. Wciąż jest ta wspaniała melancholia, delikatne wokalne dialogi, mnóstwo przestrzeni między migoczącymi, kruchymi dźwiękami. Wybrany losowo dowolny numer z krążka na pewno się spodoba, ale czy zapadnie w pamięć? Śmiem wątpić. Całość wydaje się natomiast bardziej rozwodniona, mniej wyrazista, bardziej plumkająca niż poprzednik.
To wciąż piękne utwory, cudowna produkcja, szlachetność, prostota. Ale to już było. I było lepsze.
Aktualności