Recenzja

28-04-2014-18:31:52

John Frusciante - "Enclosure"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Skrajne odczucia towarzyszą mi po przesłuchaniu dwunastej solowej płyty artysty, którego pewien sławny starszy kolega po fachu określił kiedyś współczesnym Jimim Hendriksem. John Frusciante momentami jest genialny, momentami chaotyczny i męczący.

Jedno ze znaczeń tytułu to "bariera". Mam taką przed pełnym zaakceptowaniem "Enclosure". Wcale nie jest nią stosunkowo nieczęsta obecność gitar w nagraniach. Już dawno dotarło do mnie, że Frusciante nie jest tym szczupłym, utalentowanym chłopakiem z autodestrukcją w spojrzeniu, grającym pięknie na gitarze. Że jego erudycja muzyczna jest nieprawdopodobnie szeroka i wykracza daleko poza obszar gitarowego rocka połączonego z funkiem, obejmuje elektronikę, tę starszą i nowszą, alternatywny rock oraz mroczne granie z terytorium nakreślonego choćby przez Joy Division i Bauhaus. Moja bariera ma tytuł: "Niewłaściwie dobrane proporcje w łączeniu stylów".

Działanie na własny rachunek przy tak ogromnym talencie i dorobku, jaki ma John Frusciante, może być czymś wspaniałym. Jest znane na całym świecie nazwisko, tantiemy za arcydzieła napisane dla Red Hotów będą płynąć latami, więc odpada problem finansowania pomysłów. Ale Amerykaninowi, który powrócił do etosu DIY, przydałby się czasem obok ktoś, kto słysząc nieciekawy chaos klepnie go w ramię i powie: "Stary, tutaj coś nie gra, może to jeszcze przemyślisz?". Tego najwyraźniej brakuje. "Enclosure" ma parę momentów, które są dowodem na odwagę, wyobraźnię i wyczucie Johna. Chociażby otwierający "Shining Desert", który sprawia wrażenie nagranego przez Carlosa Santanę, Skrilleksa oraz orkiestrę. A także "Sleep" oraz "Run", w których Frusciante popisuje się świetnym, mocnym, mrocznym wręcz desperackim wokalem, kojarzącym się trochę z Coreyem Gloverem z Living Colour, trochę z Terence'em Trentem D'Arbym. Dość sporo jest nawiązań do synthpopu, minimalistycznej elektroniki. Jednakże parokrotnie te zagęszczone dubstepowe stukania po prostu żrą się w sposób niestrawny. Jakby truskawki zestawić z pieprzem albo banana z łososiem. Powstaje za długo trwający chaos, który przeistacza się w zmęczenie i znudzenie.

Johnowi rock dawno przestał wystarczać. Dobrze, że Frusciante wciąż szuka, kombinuje, stara się zaskoczyć. Źle, że czasami zatraca się w hybrydach. Jeśli kiedyś dobrze dobierze proporcje, możemy być świadkiem kolejnego arcydzieła, pod którym się podpisał.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!