Recenzja

14-03-2011-22:10:29

Brandon Flowers - "Flamingo"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Tytuł płyty to "Flamingo". Zestaw otwiera natomiast utwór "Welcome To Fabulous Las Vegas". Po czymś takim człowiek spodziewa się blichtru, blasku, przepychu, muzycznych błyskotek, klimatu rodem z "Crime Story" albo chociaż "Ocean's Eleven". Nic z tych rzeczy.

Las Vegas, które przedstawia nam frontman The Killers jest zupełnie inne. W jego piosenkach stolica hazardu nie jest tętniącym życiem, upojonym, imprezowym miejscem, lecz raczej budzi się na kacu. Nie czekajcie na Elvisa i weselne melodie, pamiętajcie za to, że to miasto na środku pustyni. Nie liczcie też, że wokalista zabierze was na którąś z kolorowych rewii w kasynie, słuchając albumu poczujecie się bardziej jak samotnicy obserwujący zabawę przez szybę.

Co to wszystko znaczy? Że chociaż singlowy "Crossfire" każe myśleć, iż "Flamingo" niewiele różni się od dokonań macierzystej kapeli Amerykanina, nie jest to do końca prawdą. Owszem, dominują elektroniczne dźwięki, za które tak jak u The Killers odpowiada producent Stuart Price, muzyka najczęściej jest jednak zdecydowania bardziej stonowana, czasem liryczno-sentymentalna wręcz ("Hard Enough" z gościnnym udziałem koleżanki z Vegas, Jenny Lewis). Jak już pojawiają się gitary są tęskne, nieco mroczne ("Playing With Fire"). Nie ma tu mających stadionowe pretensje piosenek, acz słabość Brandona do Springsteena została, co najwyraźniej słuchać w refrenie "Jilted Lovers And Broken Hearts". Duch Bruce'a przemawia również w chwytliwym "Magdalena", za którego brzmienie odpowiada znany ze współpracy z Bossem a także Pearl Jam, Brendan O'Brien. Jest jeszcze natchniony, religijny "On the Floor" z chórem gospel. To, co jednak niewątpliwie łączy solowe dzieło artysty z grupowymi dokonaniami to niestety tendencja do patosu.

Na "Flamingo" na pewno nie ma przebojów na miarę tych, które Flowers tworzy z kolegami z The Killers. Cała płyta też się w żaden sposób nie wyróżnia. Słychać jednak, że to szczere dzieło. Utwory, które w jakiś sposób ciążyły artyście. Szkoda tylko, że wokalista nie chce zapomnieć o latach 80. i zerwać z syntezatorami (i Stuartem Price'em). Gdyby postawił na organiczne dźwięki i czasem dał sobie spokój z egzaltowanym śpiewem byłby bardziej przekonujący.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!