Recenzja

19-08-2012-10:22:30

Dead Can Dance - "Anastasis"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Cieszmy się z płyt Dead Can Dance, tak rzadko je wydają. Cieszę się z pojawienia się "Anastasis", aczkolwiek nie byłem do końca przygotowany na to, co usłyszałem.

Nie licząc koncertowych wydawnictw po trasie z 2005 roku, ostatni materiał Dead Can Dance, wtedy dość mocno krytykowany "Spiritchaser", ukazał się 16 lat temu. Szmat czasu w show-biznesie. Tylko wyjątkowi wykonawcy są w stanie nie zwracać uwagi na tak długi rozbrat z rynkiem wydawniczym, a Dead Can Dance właśnie takim wykonawcą są. Oczywiście w życiu artystycznym Lisy Gerrard i Brendana Perry'ego działo się sporo. Rozwijali się, eksplorowali różne formy wyrazu. Na szczęście jednak, gdy już osiągnęli kompromis i zdecydowali się wspólnie powrócić, nie zatracili jednego - tego wyjątkowego, pięknego klimatu piosenek.

"Anastasis" nie zaczyna się tam, gdzie skończył się "Spiritchaser". Można tu użyć słów Perry'ego, który mówił, że tytuł oprócz "wskrzeszenie" można tłumaczyć również jako "pomiędzy dwoma etapami". Starzy fani, zakochani w "Within The Realm Of A Dying Sun", "The Serpent's Egg" czy "Aion", mogą mieć lekki zgryz. Dość dużo jest bowiem na albumie elektroniki, mniej tajemniczej etniczności, folkowości zatopionej w mroku. Mniej urzekających mantr Lisy, mniej wzniosłości. Co nie znaczy, że w paru momentach "Anastasis" nie padniemy na kolana pełni zachwytu. "Anabasis", "Kiko", "Return Of The She-King" nawiązują do tego wspaniałego etapu sprzed wielu lat.

Niezmiennie trzeba muzyki Dead Can Dance słuchać w skupieniu. Trzeba zaglądać w każdy zakamarek kawałka, bo może się w nim czaić dźwiękowa perełka. Ta muzyka jest niczym nomad, który wędruje z południa na północ, ze wschodu na zachód, a dźwiękami zapisuje swoje przeżycia. Może nie zawsze zniewalająco piękne, ale zawsze warte posłuchania.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!