Recenzja

06-03-2012-19:44:18

Emeli Sandé - "Our Version of Events"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Emeli Sandé ma wszystko, żeby się podobać. I się podoba. Ale czegoś jednak brakuje.

Nazwisko, i fryzura, Angielki od pewnego czasu przemykały w mediach, ale do bliższego poznania artystki zachęciła mnie dopiero Alicia Keys, która na profilu na Facebooku link do "Heaven". Muszę przyznać. To kapitalna piosenka, ładnie łącząca soulowy wokal z elektroniką z lat 90. (czy komuś nie przypomniała się maszerująca Shara Nelson w "Unfinished Sympathy"?). Przebój młodej wokalistki ma coś z rytmu i melancholii klasyka Massive Attack, acz mamy do czynienia z rzeczą bardziej energiczną i piosenkową. Nic dziwnego, że brytyjscy dziennikarze wybrali na użytek Sandé szufladkę trip-pop. Termin ten znakomicie oddaje styl Emeli, acz to tylko część prawdy. Są na "Our Version Of Events" smyczkowo-elektroniczne podkłady (kapitalny "Daddy"), która mogą kojarzyć się z wspomnianym Massive Attack (acz w swej niemrocznej postaci) czy może bardziej z Morcheebą. W zestawie czeka jednak także wiele prostych, klasycznych wręcz ballad. Z fortepianem czy gitarą akustyczną, gdzie Sandé ma szansę zabłysnąć wokalnie ("Suitcase", "Hope"). Wtedy pojawiają się skojarzenia raczej z... Leoną Lewis.

Naprawdę. Nie sposób się do czegokolwiek przyczepić. Jest w muzyce Emeli Sandé szczerość i emocje. Aranżacje są ciepłe, przyjemne, choć nie brakuje elektroniki. Poszczególne utwory są co najmniej dobre. Niektóre potrafią szczerze urzec ("Mountains"). Ale... no właśnie. Jest to uporczywe "ale", które nie znika po wielu przesłuchaniach albumu. Czegoś brakuje. Czegoś, co sprawiłoby, że "Our Version of Events" byłoby czymś więcej niż zbiorem ładnych piosenek.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!