Recenzja

28-05-2012-11:45:51

Iggy Pop - "Après"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Ojciec chrzestny punk rocka po raz kolejny pokazuje swoje łagodniejsze oblicze. I wychodzi to całkiem udanie.

Iggy Pop poszedł w kierunku, który wybrał na wydanym w 2009 roku krążku "Preliminaires", ale piosenki interpretuje z jeszcze większą subtelnością i delikatnością, stroniąc od jakichkolwiek konotacji rockowych. Iggy romantyk? Melancholik? Jak najbardziej! I bywa w tym wcieleniu całkiem przekonujący. Jego głęboki i chwilami mocno wibrujący baryton doskonale sprawdza się w takich piosenkach, jak "Syracuse" Henri Salvadora, "What Is This Thing Called Love?" Cole'a Portera. Bardzo przekonująco wypada jego mocno jazzowa interpretacja "La vie en Rose" z repertuaru Edith Piaf, tutaj brzmiąca jakby zaaranżowano ją dla Louisa Armstronga. Mniej zaskakuje "Michelle" Beatlesów, dość wiernie odwzorowana, z lekko jazzowym pulsem. Na pierwszym planie jest głos Popa, czasem wspomagany przez uroczo i subtelnie śpiewającą panią.

O "Preliminaires" napisano między innymi, że to najdziwniejsza płyta, jaką ojciec chrzestny punk rocka nagrał w karierze. "Apres" nie powinno doczekać się takich opinii, bo jakąś część odbiorców do swojego spokojniejszego wcielenia Iggy Pop zdążył już przyzwyczaić. I choć zapewne wielu podczas słuchania płyty będzie mieć z tyłu głowy to wariackie, nieokiełznane, punkowe wcielenie artysty, to trudno nie zgodzić się z tym, że Amerykanin dobrze sprawdza się w repertuarze mocno intymnym, refleksyjnym, pozbawionym kopniaka z przesterowanych gitar. - Zapragnąłem zaśpiewać kilka z tych piosenek z nadzieją, że swoim głosem przekażę słuchaczom uczucia, jakie towarzyszyły mi, kiedy sam ich słuchałem - mówił o "Apres" Iggy. Udało mu się całkiem nieźle. Ciekawe, czy podobnego zdania jest punkowiec Krzysztof Grabowski z Dezertera, który odpowiedzialny jest za oprawę graficzną wydawnictwa Amerykanina?

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

TAGI: iggy pop