Aktualności

04-12-2009-15:43:13

Armia - "Freak"

Udostępnij! Tweetnij!

Nowa płyta Armii nie jest dla fanów lubiących ostre, bezpośrednie oblicze zespołu. Za to mogą się nią zachwycić wielbiciele na przykład starego Pink Floyd.

Armia zaprzestała zmasowanego ataku. Wycofała się na pozycje, w których króluje granie łagodniejsze, z większą przestrzenią, elektronicznymi hałasami, silnie zaznaczoną sekcją rytmiczną (znakomitą), wzmożoną obecnością instrumentów dętych (saksofony, waltornia) i pojawiającymi się sporadycznie klawiszami, jakby żywcem wziętymi z lat 60. Czy to były pozycje z góry upatrzone? Słusznie zajęte? Mam wątpliwości.

Nie znajdziemy na "Freak" ognistych punkowych numerów, w których nad ostrym gitarowym riffem i głosem Budzego unosi się waltornia Banana (tu nieobecnego), czy wybornej punkowej progresji w rozciągniętych do wielu minut kawałkach. Budzyński myśli po polsku, świetnie pisze po polsku i jako jeden z nielicznych potrafi w tym języku śpiewać. "Freak" słów przynosi niewiele, a wszystkie są po angielsku. A w języku Szekspira lider Armii nie wypada przekonująco. Budzy jakby patrzył, co koledzy wyprawiają z instrumentami i tylko czasami podłączał się do szalonej podróży przez krainę psychodelii, free jazzu (właśnie tak!), garażowego grania z mocno przesterowanymi gitarami, progresywnego rocka niczym Pink Floyd przed "The Dark Side Of The Moon" (zapewne nie bez powodu w opisie "Home" w książeczce jest imię Syd), nowej fali (tytułowy "Freak") i etno (mocno zaznaczone w "Green"). W instrumentalnym "In The Land Of Afternoon (Amagama)" pobrzmiewają trochę Doorsi, choć podtytuł wskazuje, czego jest więcej. Całość unosi się jakby w narkotycznej mgle, wprowadza w nas w klimat lekkiego otępienia, zagubienia, mąci umysł, chwilami wywołując stan niepokoju, niepewności. Starą, dobrze znaną Armię można incydentalnie usłyszeć, choćby w "Grot The Engine Driver".

Udział w nagraniach dwóch współzałożycieli Armii, Sławomira Gołaszewskiego i Roberta Brylewskiego pewnie w niejednym wywołał emocje. Wielu zapewne liczyło na wyjątkowe dzieło. I ci pewnym sensie nie zawiedli się, bo płyty choćby zbliżonej do "Freak" zespół nigdy nie nagrał. Ale czy na pewno chcemy takiej muzyki od Armii? Muzyki trudnej, której przyswojenie wymaga wielu uważnych przesłuchań, tolerancji i szerokiego otwarcia umysłów, zamiast wyrafinowanego łojenia zbudowanego na punkowym pniu, które trafia nas prosto w serce? Płytę traktuję jako zaskakujący, nieprzewidziany eksperyment, który pewnie jeszcze długo będę starał się pojąć. Liczę, że na kolejnym albumie Armia wróci do tego, co robi najlepiej. To przecież nie oznacza rezygnacji z eksperymentowania. "Zły porucznik" ze znakomitej, również wydanej w 2009 roku, "Der Prozess", zmiatał z powierzchni ziemi po kilkunastu sekundach. Na "Freak" nie ma ani jednego tak działającego kawałka. A ja lubię, gdy Armia wgniata mnie w fotel swoim blitzkriegiem.


Udostępnij! Tweetnij!

TAGI: