Aktualności

30-04-2013-01:08:01

LL Cool J - "Authentic"

Udostępnij! Tweetnij!

Płyta początkowo miała nosić tytuł "Authentic hip-hop", LL Cool J zmienił go jednak na samo "Authentic". I chwała Bogu, pierwotna wersja byłaby mocnym nadużyciem.

Przymiotnik autentyczny ma najwyraźniej odnosić się do samego artysty, który nie ukrywa swego prawdziwego ja i chce zaprezentować każde swoje oblicze. Oto pan Smith jest jak każdy Kowalski, który ma eklektyczny gust. Lubi i bardziej komercyjne kawałki, i takie, których raczej podczas zakupów w galerii handlowej nie usłyszymy. Jakby chciał pokazać, że nie dość, że nie są mu obce najróżniejsze odmiany hip-hopu, ale i inne gatunki, style. Przypomina, że równie dobrze czuje się z twardym, męskim graniem, jak i pośród satynowych pościelówek. Że czasem ma ochotę się pobawić, a kiedy indziej pokrzyczeć o ważniejszych sprawach. Ceni sobie i gwiazdy popu, i gitarowych mistrzów.

Efekt jest dokładnie taki, jak się należy spodziewać - przeciętny. Jasne, "Whaddup" jest świetne, ale zaczyna się od charakterystycznego zgrzytu Toma Morello, oparte jest na "Welcome to the Terrordome" Public Enemy i z udziałem Chucka D (a także popisującego się na bębnach Travisa Barkera"), więc inaczej być nie mogło. "Something About You" ma bardzo przyjemny soulowy odcień, oldschoolowy "Bath Salt" spokojnie mogłoby reprezentować krążek, gdyby nosił tytuł "Authentic Hip-Hop", a "New Love" udowadnia, że Charlie Wilson jest najlepiej spisującym się na płycie gościem. Z drugiej strony, megalomańskie "We're the Greatest" choć okraszone talentem Eddiego Van Halena nie sprostało oczekiwaniom, "Give Me Love" z Sealem jest dość mdłe, a przewidywalność Snoopa powinna powstrzymać gospodarza przed zaproszeniem go do dwóch numerów.

"Authentic" to typowy mishmash. Nie tylko pod względem muzycznym, ale i jakości. Ot, "składanka", której słucha się nieźle, ale wielkiej furory nie zrobi.


Udostępnij! Tweetnij!

TAGI: