Recenzja

14-03-2009-22:15:20

Fleet Foxes - "Fleet Foxes"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Wcale nie powinno nas dziwić, że muzyka tworzona przez kwintet z Seattle aż tak spodobała się światowym melomanom. Wszak, kto nie lubi od czasu do czasu wybrać się na sielankową łąkę do lasu, gdzie tylko słonko i ptaszki stają się świadkami naszego bezkresnego relaksu?

Fleet Foxes właśnie taką wycieczkę nam udostępniają - tylko, że w naszej wyobraźni, wirtualnie. Na swoim debiucie, którym zachłysnęła się światowa krytyka, prezentują coś, co już ładnie zostało ochrzczone, barkowym popem. Przez to zagadkowe pojęcie, w tym przypadku rozumie się amerykański folk, rodem z lat 60. - gdy po ziemi chodzili pierwsi idealistycznie harmonijni hipisi, przyozdobiony w cechy stylu americana, czyli odpowiednik również amerykańskiego gatunku alt-country. To całkiem tak jakby potomkowie Beach Boys zaprzyjaźnili się z Animal Collective i od czasu do czasu wspólnie podróżowali sobie w przeszłość. Niekiedy takie wypady sięgają nawet czterystu lat, gdy na pierwszy plan w kawałkach wysuwają się pianina, czy mandoliny, ubarwione chóralnym zaśpiewem. Generalnie jednak są to wyskoki bliższe, do wspomnianych lat 60., w których niewątpliwie zatrzymał się wokalista Robin Pecknold, który zawodzi równie charakterystycznie, co amerykańscy bardowie z tamtego okresu. Dziwić jedynie w tym wszystkim może, że przeciętna wieku członków Fleet Foxes ledwie co przekracza dwadzieścia lat - no ale czego to dzisiejsza młodzież nie wymyśli...

To swoista muzyka odreagowania, o cechach relaksacyjnych ambientu. Tutaj nic nam nie grozi. Prostota tych nagrań zapewnia, że oczyma wyobraźni możemy w spokoju i w radości podziwiać przepiękne widoki natury.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!