Recenzja

21-09-2011-12:55:23

Machine Head - "Unto The Locust"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Obrzydliwy ten insekt na okładce. Na szczęście zawartość muzyczna siódmego krążka Machine Head jest ładniejsza. Momentami wręcz piękna, choć to wciąż mocny thrash metal.

Szarańcza może uczynić poważne spustoszenia. "Unto The Locust" takowych w naszych umysłach nie poczyni. Nie powali na kolana, nie wywoła zdumienia szybko przechodzącego w ogromny podziw. Ale także nie odrzuci. Machine Head nie należy do zespołów zaskakujących z albumu na album. Od lat ujawniają skłonność do rozbudowanej formy, trzymają się tej drogi i nie można im zarzucić, że robią źle. Ale czy jest to do końca przekonujące?

Odpowiedź na powyższe pytanie brzmi "nie". Jednak nie znaczy to, że "Unto The Locust" jest nieudanym materiałem. Co to, to zdecydowanie nie! Robb Flynn z kolegami parokrotnie wzniósł się blisko thrashowego absolutu. Choćby przez genialny riff w znakomitym "Locust" i piękne melodyjne solo unisono w tymże. A także przez z wielkim wyczuciem dobrane akustyczne uspokojenia w paru innych numerach. Jego wokal jest dla Machine Head tym, czym logotypy pepsi czy coca-coli - z miejsca wiemy, kto zacz i co może. A może, jak się okazuje, wciąż całkiem sporo. Weźmy taki pięknie smutny "Darkness Within", w którym Robb czaruje nas też czystym głosem z płaczliwym drżeniem, nie popadając w kicz.

Ale do końca nie udaje się Flynnowi i kolegom kiczowatości uniknąć. Dziecięce śpiewy pociech muzyków (i producenta Juana Urteagi) w "Who We Are" to kiczu uniwersum, kojarzące mi się z okropnym 30 Seconds To Mars. Te smyczki na końcu też jakieś takie nijakie są. Niepotrzebne jest przesycenie wokalami kilku utworów, przykładowo w "This Is The End", gdzie wynurzające się spod śpiewu Robba głosy robią złe wrażenie i mamy wrażenie słuchania Trivium lub amerykańskiej kapeli metalowej z kręgu emo.

Kiedy Machine Head rozpędza się do hiperprędkości, łoi nasze uszy solówkami, pięknie odgrzewa thrashową tradycję spod znaku Metalliki, Testament, a także rozdaje ukłony melodyce spod znaku Iron Maiden, aż chce się skakać i headbangować. Zwłaszcza, że płyta znakomicie, soczyście brzmi. Jeśli nawet jest przerost formy nad treścią, to nie jest on tak wielki, jak może się z początku wydawać. Prawdą jest, że numerów jest mało, są długie i rozbudowane. Ale po parokrotnym przesłuchaniu wchodzą bez bólu. Z jednej, skądinąd świetnej otwierającej album piosenki "I Am Hell (Sonata In C#)" można wykroić trzy bardzo dobre thrashowe pociski. Może nie kalibru "Davidian" czy "Old", lecz z pewnością dobre.

Machine Head wybrali eksplorowanie pompatyczności w połączeniu z ekstremalnym metalem, powstałym ze stopu świetnej techniki, wyjątkowego wokalu, idealnego brzmienia i wyczucia klimatu. Póki co idą dobrą drogą, a potykają się rzadko. Oby im tak zostało.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!