Recenzja

01-10-2009-00:23:51

Pati Yang - "Faith, Hope + Fury"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Trudno nie lubić Pati Yang. Artystka z każdą kolejną płytą zaskakuje i udowadnia, że jest wszechstronna. Co więcej, trudno oprzeć się wrażeniu, że tworzenie muzyki przychodzi jej z niebywałą łatwością. "Faith, Hope and Fury" to bodaj najbardziej popowe dzieło wokalistki. Niewykluczone też, że najlepsze.

Pati Yang to niewątpliwie nasz skarb narodowy, choć niestety na obczyźnie. A może właśnie "stety". Co prawda zdolnych specjalistów od elektroniki u nas nie brakuje, wciąż nasi twórcy mają problemy z połączeniem piosenkowej przystępności z artystycznymi ambicjami. Brakuje muzyki, jaką robi Róisín Murphy czy Alison Goldfrapp. I tu właśnie pojawia się Patrycja. Jej najnowsze dzieło to zestaw przepięknych piosenek, takich z melodią, refrenem, do nucenia, podśpiewywania ("Over" z miejsca zapada w pamięć). Ciężko posądzić jednak ją (i jej męża, Stephena Hiltona odpowiedzialnego za brzmienie) o banał czy prostotę. Kompozycje umieszczone zostały bowiem w bardzo szlachetnej oprawie. Wysmakowanej, wyważonej. Nic na siłę, wszystko z umiarem i we właściwym miejscu. Gdzie trzeba pojawiają się delikatne, oniryczne smyki, kojące akustyczne nuty, ale Yang nie boi się też szarżować gitarami czy własnym głosem, którym szepcze, wzdycha, krzyczy.

Niektóre nagrania przywodzą na myśl dawne przeboje Depeche Mode ("Supernatural"), inne dokonania wspomnianych już Alison Goldfrapp i Róisín Murphy, ale także Portishead, a nawet wczesnej Björk. Nie są to jednak jakieś uciążliwe skojarzenia. Raczej punkty odniesienia. Pati miesza trip-hop, electro, synth pop, przekuwając je na własny styl.

"To album kobiecy, prawdziwy, bezkompromisowy, niepokojący, ostry i delikatny zarazem". Takimi słowy reklamuje "Faith, Hope and Fury" wydawca i trudno o trafniejszy opis tego dzieła. Kto jednak nie wierzy, niech przekona się na własne uszy. Warto.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

TAGI: pati yang