Recenzja
Gus Gus - "24/7"
Podziel się na facebooku! Tweetnij!Zaczyna się bardzo niepozornie. Monotonne, leniwe dźwięki "Thin Ice" docierają do nas bez większego zamieszania. Nim jednak się spostrzeżemy zawładną naszym umysłem i sercem. Natchniony głos Daniela Agusta (który powrócił po wieloletniej przerwie) połączony z hipnotycznym rytmem sprawia, że od nagrania nie sposób się oderwać. A wtedy muzyka atakuje znienacka.
Przebojów na miarę "David", "Desire" próżno tu szukać, tym bardziej triphopowych wycieczek znanych z wcześniejszych płyt Gus Gus. Pojawiają się natomiast fragmenty o mocniejszym, bardziej wyrazistych bitach, osadzone na silnych basowych wibracjach, chwilami przywodzące skojarzenia z twórczością Underwolrd. Nie o hity chodzi jednak na tej płycie, o czym świadczy zresztą długość poszczególnych kompozycji (5 na 6 numerów trwa ponad 7 minut). Najnowszy album Gus Gus bywa bardzo transowy, wciągający, ale nie agresywnie, artyści celują bowiem w dość delikatnych czy raczej ascetycznych aranżacjach. Genialnie manipulują rytmem, sprawiając, że nagrania po prostu pulsują.
Chociaż mamy do czynienia z muzyką klubową, to zestaw raczej do słuchania w domu. To swoista - choć trudna do wyobrażenia - leniwa podróż techno. Utrzymane w podobnym, czasem wręcz jednostajnym tempie kawałki składają się na jednolitą, bardzo spójną całość, spowitą zimnym, surowym niczym Islandia klimatem.
Aktualności