Recenzja

05-04-2010-02:21:11

Paradise Lost - "Faith Divides Us - Death Unites Us"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Trzymanie dwóch lub więcej srok za ogon nie każdemu się udaje. Paradise Lost tę niełatwą sztukę opanowali całkiem nieźle.

Nagrana w Szwecji z sesyjnym bębniarzem płyta to wyraźny ukłon w stronę tych, którzy pokochali zespół 20 lat temu. Na pewno nie bez powodu niedługo przed premierą "Faith..." wydano zestaw archiwalnych nagrań Anglików. To cenna lekcja historii i dobry trening przed obcowaniem z najnowszą produkcją. Jest na niej mniej słodko i przebojowo, ale Paradise Lost pokazują również, że nie zapomnieli, iż potrafią pisać melodyjne, melancholijne piosenki, śpiewane czystym głosem przez Nicka Holmesa.

Rozstanie z Rhysem Fulberem wyszło zespołowi na dobre. Producent umiał dać płytom grupy odpowiednią moc, lecz stopień sterylności, odhumanizowania brzmienia był za duży. Jens Bögren (m.in. Opeth, Katatonia) dał Anglikom więcej naturalności, przybrudzonej mocy gitar. Udanie pożenił stare z nowym. Samo brzmienie to nie wszystko, bo gdy nie ma dobrych piosenek nawet Rick Rubin cudów nie zrobi. Szczęśliwie Greg Mackintosh miał przypływ twórczej weny, a jego proste, lekko nawiedzone, ponure i przerażające melodyjki miło łechcą uszy. W "The Rise Of Denial" przeszły mnie ciary, gdy milkną perkusja, bas i wokal, a pojawia się prosta, upiornie niepokojąca melodia w wykonaniu introwertycznego mańkuta. Czegoś takiego podczas słuchania albumu PL nie czułem już dawno. Przekonująco wypada numer tytułowy, czerpiący z "post-Hostowej" spuścizny zespołu, początkowo balladowy, potem stopniowo nabierający temperatury aż do ostrego refrenu. Zwraca uwagę "Frailty", chyba jeden z najszybszych kawałków w historii Raju Utraconego. Broni się "As Horizons End", zaczynający się wsamplowanym klasztornym chórem, dość spokojny "Last Regret" i będący tęsknym spojrzeniem na dawne dobre doomowe czasy "Universal Dream". Nieco mniej jest na płycie klawiszy, ale za to pojawiają się we właściwych momentach, dając chwilowy spokój, po którym zwykle następuje uderzenie ciężkich, "brudnych" riffów. Nick Holmes raz balansuje na granicy czystego śpiewu i charczenia, gdzie indziej wybiera jeden ze sposobów wokalnej ekspresji.

Za to, co napiszę ortodoksyjni fani Anglików będą wbijać igły w lalkę voo doo z moją podobizną z pasją północnego Koreańczyka sławiącego swego wodza - dobrze się stało, że Paradise Lost nagrali kiedyś "Host". Tankowiec pomyj jaki się wtedy na nich wylał, zmusił ich do udowodnienia, że informacje o rychłym upadku zespołu są grubo przesadzone. I potem było lepiej, choć nie tak dobrze, jak w czasach "One Second" i wcześniejszych. Aczkolwiek muzycy sukcesywnie odbudowywali swoją reputację. I wciąż zdążają w tym kierunku. Spowici w mrok, smutek, melancholię, rozpacz i wszystko inne, co sprawia, że człowiek raczej się nie uśmiecha.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!