Recenzja

06-06-2010-22:57:13

Melvins - "The Bride Screamed Murder"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Jedni z prekursorów grunge'u nie zrobili takiej kariery, jak wielu ich naśladowców. Większości z nich jednak dawno nie ma, zaś Melvins trwają niewzruszenie. I jestem pewny, że będą istnieć jeszcze bardzo długo.

Dwudziesta płyta, blisko 30 lat na scenie, a gdy słucha się "The Bride Screamed Murder" odnosi się wrażenie, że nagrali to zakręceni nastoletni faceci. Faceci, którzy graniem się bawią, kochają eksperymentować, spoglądać za siebie o 40 lat i z rockowej biblioteki pożyczać ciekawe książki. A przede wszystkim kochają puszczać do nas oko, robić psikusy. Na hasło Melvins zawsze pojawia mi się w głowie potężny, przybrudzony riff, łączący potęgę Black Sabbath i bluesowość Hendriksa, charakterystyczny głos Buzza Osborne'a, dziwacznie śmieszne okładki, domieszka psychodelii. Nowa płyta tego nas nie pozbawia. Ktoś, kto już kiedyś zetknął się z Melvins zaskoczony nie będzie.

Ale przecież nie na zaskakiwaniu słuchacza na siłę rzecz polega. Melvins dawno wpakował się do alternatywnej niszy i uścisnął dłoń podaną przez Mike'a Pattona i wytwórnię Ipecac. Dzięki temu ma swobodę działania według własnych standardów i to na pewno jeden z ważniejszych powodów, dla których "The Bride Screamed Murder" brzmi prawdziwie, naturalnie, jakby był nagrywany w całości na setkę, bez obciążeń i spinania się, aby coś udowodnić. Melvins dawno udowodnili, co chcieli i teraz podróżują przez alternatywne światy lat 80., zakręcony rock z lat 60. i z czasów o dekadę późniejszych. Robią sobie jaja z pieśni śpiewanych przez marines w czasie musztry ("The Water Glass") tak skutecznie, że ciężko się nie śmiać. Czasem jest jakbyśmy słuchali Simona i Garfunkela w wersji psychodelicznej ("Hospital Up") albo cofnęli się wraz z Melvins do końcówki lat 60. i obserwowali, jak palili jointa na przykład z Iron Butterfly i wczesnym Frankiem Zappą (choćby "I'll Finish You Off "), co owocuje quasi-jazzowymi improwizowanymi wstawkami.

Można się zastanawiać, po kiego diabła jest klawiszowy przerywnik z melodyjką z "My Sharona", mocno zagęszczone bębny w większości piosenek, częste chóry, pomieszanie westernowego klimatu z jakby folkową, pogrzebową pieśnią rodem z Wysp Brytyjskich i głęboko zanurzoną w powolnej psychodelii ("P.G. x 3"). Biorąc pod uwagę, że obcujemy ze sztuką Melvins, rozważania takowe pozbawione są sensu. Ich muzykę trzeba w siebie wrazić i czekać, jaki da efekt. Nie musi on być natychmiastowy. A nie wątpię, że w przypadku "The Bride Screamed Murder" doznania będą zlepkiem radości połączonej z zaskoczeniem. Miłym zaskoczeniem. Tak miłym, jak cover nieśmiertelnego "My Generation" The Who, w wersji pięć razy wolniejszej, trzy razy dłuższej, z uderzeniami dzwonków, świszczeniem wiatru oraz "przećpanym" rozjazdem w końcowej fazie. Dla rockowych ortodoksów nie do przyjęcia. Ale muzyka Melvins nie jest dla nich. Jest dla tych, którzy na świętości umieją spojrzeć z dystansem.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

TAGI: melvins