Recenzja

08-05-2011-11:35:16

Bryan Ferry - "Olympia"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Parafrazując sentencję Coco Chanel, Bryan Ferry ma dwie rzeczy: klasę i bajeczny urok. To uosobienie szyku i elegancji. Taka sama jest też jego muzyka. Taka jest "Olympia".

- Mam nadzieję, że ten album to powrót do formy - mówił przed premierą artysta. Nie sądzę, by kiedykolwiek ją stracił, ale najnowsze dzieło wokalisty to niewątpliwie jedno z jego szczytowych osiągnięć w ostatnich latach. Zestaw popowych, błyszczących i zachęcających do tańca we dwoje piosenek. Piosenek wyrafinowanych i zaaranżowanych ze smakiem (zjawiskowe "You Can Dance"). Pobrzmiewają echa Roxy Music (co nie powinno dziwić, bo w nagraniach udział wzięli Phil Manzanera, Andy Mackay i Brian Eno), Davida Bowiego z lat 80., Roberta Palmera, Prince'a, ale i cudowne rytmy disco (fantastyczne "Shameless" napisane do spółki z Groove Armadą). Nie brakuje też gorzkiej melancholii. Brzmieniowo natomiast są seksowne żeńskie chórki, metaliczne gitary, nieco migoczących dźwiękowych akcentów. Urzeka też przestrzeń, która nadaje nagraniom lekkości. Wszystko idealnie wyważone, pozbawione przepychu, fantastyczne w swej prostocie. Choć większość utworów wypada klasycznie, czasem przebijają się nowoczesne patenty, szczególnie w "Heartache By Numbers" (którego współtwórcami są Scissor Sisters).

Na płycie pojawia się sporo gości. Poza kolegami z Roxy Music są David Gilmour, Jonny Greenwood z Radiohead i Flea Red Hot Chili Peppers. Tak naprawdę są oni jedynie
dodatkiem, umiejętnie podkreślającym styl Ferry'ego. Szlachetną spinką przy perfekcyjnym mankiecie.

"Olympia" jest elegancka i powabna. Nie aż tak, by onieśmielić czy usztywnić, ale na tyle, by tańczyć z nią w drogich szpilkach.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!