Recenzja
VNM - "Etenszyn: Drimz Kamyn Tru"
Podziel się na facebooku! Tweetnij!Gwiazda VNM w ciągu roku rozbłysła pełnym blaskiem. Ze znanego garstce słuchaczy podziemnego rapera stał się postacią wymienianą jednym tchem z najważniejszymi postaciami hiphopowego mainstreamu w Polsce. Druga płyta artysty pokazuje, że pochwały jak najbardziej były mu należne.
"Etenszyn: Drimz Kamyn Tru" to pozycja odważna, nieszablonowa. VNM nie podąża drogą większości polskiej sceny. Nie opiera swoich tekstów o pseudofilozoficzne rozważania, nie bierze klasycznie brzmiących bitów stylizowanych na nowojorskie brzmienie lat 90. On wyraźnie inspiruje się tym, co robią Drake czy J. Cole i właśnie w takim kierunku idzie. Często podśpiewuje, najczęściej niestety bardzo słabo, ale cóż - brawa za starania, za odwagę, która na tym mocno skostniałym poletku jest bardzo potrzebna, odświeżająca. Brawa też za szczerość w tekstach, umiejętność gorzkich refleksji na temat samego siebie. VNM jawi się nam jako facet, który po osiągnięciu upragnionego sukcesu, trochę się zagubił. Z jednej strony zyskał należny szacunek, pieniądze, ale co za tym idzie pojawiło się wokół niego dużo przypadkowych osób, używki przejęły ster w wielu sytuacjach, a zamiast miłości trafiły się jednonocne przeloty. Jego flow to zdecydowanie rodzima ekstraklasa, przyczepić się można do techniki oraz akcentowania, a już szczególnie przedłużania słów na siłę. To od dawna pewien problem rapera i wciąż musi nad nim mocno pracować. Na plus zasługuje też nowoczesna, bardzo dobra warstwa muzyczna, ale przede wszystkim wtedy, gdy odpowiada za nią SoDrumatic. Znacznie gorzej wypada Matheo, nic wielkiego nie dał 7inch. Ogólnie jednak jest co najmniej dobrze i fajnie by było, gdyby nasz hiphop co tydzień wzbogacał się o takie płyty.