Recenzja

21-06-2013-18:09:23

Megadeth - "Super Collider"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Zderzenie z czternastym albumem legendy thrash metalu bywa ciekawe i dobre. Ale z całą pewnością nie zasługuje na określenie "super".

Dave'owi Mustaine'owi marzy się powrót jego zespołu do takiej artystycznej wielkości, jaką kapela cieszyła się w latach 90., w składzie z Martym Friedmanem i Nickiem Menzą. Chciałby też, chociaż nawet przypalany żywym ogniem do tego się nie przyzna, doszlusować pod względem komercyjnego poziomu do zespołu, z którego niemal równo 30 lat temu został wyrzucony. Ale ta sztuka się nie udaje i raczej już się nie uda. Nie przeczę, Mustaine stara się, wciąż potrafi wymyślać kapitalne riffy i porywające solówki, lecz nie jest w stanie zachwycić, pozostawić w zdumieniu połączonym z niedowierzaniem, stworzyć coś ponadczasowego. I traci też punkty przez swoją arogancję i niewyparzoną gębę, z której nierzadko wylatują kolosalnych rozmiarów idiotyzmy.

Jaką receptę przygotował tym razem Dave? Oldschoolową pod względem brzmienia, dość ciepłego, miękkiego, które nadał razem z Johnnym "K" Karkazisem (m.in. Disturbed, Staind). Także stylistycznie piosenki często spoglądają w stronę starej szkoły - klasycznego heavy, a nawet hard rocka. Lider Megadeth jak zwykle rozpętał przed premierą medialną telenowelę pod tytułem "Nagrałem najlepszą płytę w karierze" i z podtytułem "Ta wytwórnia jest cacy, poprzednia była be, bo dawała mało pieniążków". Zaklinanie rzeczywistości niewiele da. Bo "Super Collider" z płyt wydanych przez Megadeth w XXI wieku, to dzieło tylko rzetelne, z paroma błyskami. Są nimi dynamiczny "Kingmaker", "Super Collider", numer jeden na krążku - "Dance In The Rain" ze znakomitym gościnnym udziałem Davida Draimana (Disturbed, Device) czy "The Blackest Crow", w który Dave fajnie wplótł banjo oraz skrzypce. Wśród gości na albumie jest też latorośl Dave'a, Electra, która parokrotnie daje głos w chórkach. Poza wymienionymi kompozycjami, po pozostałych w głowie nie zostaje nic lub niewiele. Zupełnie nie rozumiem, po co Megadeth nagrał cover Thin Lizzy "Cold Sweat", skoro nic do tej genialnej piosenki nie wniósł. A przecież w przeszłości udowadniał, że ciekawe przeróbki tworzyć potrafi. Tylko po to, by połechtać ego i wyciąć świetną solówkę w oryginale graną przez Johna Sykesa?! Jako bonus na jedną z edycji spokojnie można było to zostawić.

Jakieś wnioski z 13. płyty Mustaine jednak wyciągnął, bo "Super Collider" jest kilkanaście minut krótsza i w sumie wchodzi bezboleśnie. Ale rzecz w tym co z niej w naszej pamięci pozostanie? Na pewno brzmienie i parę dobrych metalowych utworów. Tylko, że jak na zespół o takim statusie, to trochę za mało. Sny Mustaine'a o ponownej potędze wciąż są dalekie od ziszczenia się.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

TAGI: megadeth