Recenzja

16-01-2011-01:57:34

M.I.A. - "Maya"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Hałasy jak z tartaku lub fabryki, słodycz niczym z hollywoodzkiej opery mydlanej. M.I.A. nie zna hamulców. I oby nigdy ich nie poznała.

Czy zatytułowanie trzeciej płyty swoim imieniem jest podkreśleniem artystycznej tożsamości Brytyjki z tamilskimi korzeniami? Jeśli tak, to tożsamość ta pełna jest chaosu i naznaczona sporą dawką nieprzewidywalności. M.I.A. przed premierą opisywała krążek jako schizofreniczny. Wiedziała, co mówi. "Maya" z pewnością jest jej najodważniejszą, najmocniejszą płytą, rzecz jasna bezkompromisową w warstwie tekstowej.

Piosenki nagrano w Los Angeles, gdzie M.I.A. od jakiegoś czasu mieszka. Ale błogości i słodyczy kojarzonej z serialami i bogatymi dzielnicami Miasta Aniołów nie ma. Więcej tu niepokojów rodem z Inglewood niż blichtru Beverly Hills. Słodycz mamy na koniec, w "Tell Me Why" i "Space", śpiewanych ciepłym, pogodnym głosem i przy delikatnym podkładzie. Zaskoczeniem może być to, że Brytyjka bardziej niż na poprzednich płytach eksponuje śpiew. Ale odwrócenie proporcji śpiewania do rapowania sprawdziło się nieźle.

M.I.A. nie zrezygnowała z rozmaitych sampli, odgłosów i efektów wokalnych. Czasem ma się wrażenie, jakby jej głos docierał do nas z wnętrza jaskini, innym razem śpiewa niczym przez megafon, stosuje przeróżne modulatory. Nie zawsze z dobrym skutkiem. Połączenie wokalnych zabawek z piszczeniem klawiszy w "Teqkilla" jest męczące. Krzyżówka samolotowych świstów i zawodzenia przepuszczonego przez efekty w "Story Told" jest zanadto przeciągnięta. Wydaje się, że M.I.A. miała do dyspozycji potężny bank dźwięków, przystępnych oraz hałaśliwych i irytujących, z którego do końca nie wiedziała, jak korzystać.

Szczęśliwie mamy do czynienia z artystką wyjątkową, a takie nawet nie największe dzieło są w stanie okrasić sporej wielkości perłami. Dudniący drum'n'bassowo, naładowany erotycznie, taneczny i tajemniczy w klimacie "Lovalot" to majstersztyk. Mocno rozpędzony, transowy i zapowiedziany kontrowersyjnym wideoklipem "Born Free" oraz reggea'owo bujający "It Takes A Muscle" to następne klejnociki. Dodajmy jeszcze "XXXO" oraz "It Iz What It Iz", a okaże się, że u tej pani jubiler wybór jest więcej niż przyzwoity. Jeszcze tylko kilka szlifów i za kolejnym podejściem M.I.A. może rzucić na kolana skuteczniej niż płytą "Kala". Na pewno jest do tego zdolna, tak więc miejmy się na baczności.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

TAGI: m.i.a.