Recenzja

26-06-2012-21:54:56

Linkin Park - "Living Things"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Lubię Linkin Park. Nawet bardzo. Mike Shinoda jest diablo utalentowanym kolesiem, a z pomocą kolegów potrafi tworzyć świetne, przebojowe numery. Mimo dużej sympatii do Amerykanów, jestem ich nową płytą rozczarowana.

Od razu odeprę pierwsze ataki. Nie. Nie spodziewałam się, że dostanę powtórkę z "Hybrid Theory" czy "Meteory". Wiem, że panowie poszli dalej, poszerzyli horyzonty, rozwinęli się, czego doskonałym przykładem był album "A Thousand Suns" kipiący od znakomitych pomysłów, nierzadko bardzo odważnych. I szczerze mówiąc spodziewałam się czegoś jeszcze bardziej śmiałego, zaskakującego. Tymczasem "Living Things" jawi się jako krok wstecz, co zresztą poniekąd przyznali sami muzycy zapewniając, że ta płyta będzie brzmiała bardziej znajomo niż poprzedniczka. No i to się zgadza. Gros utworów brzmi jak Linkin Park z tym, że zorientowane bardziej elektronicznie. Dużo tu syntetycznych dźwięków i niestety za często o mocno popowym zabarwieniu, są też słodkie refreny Chestera na zmianę z jego emo-wrzaskami. Gitar też nie brakuje, ani rapowanych popisów Shinody. Bywa wściekle i ostro, ale jednak królują melodie. Potężne, stadionowe, chwytliwe. To tak naprawdę swoisty bigos z Linkin Park. Problem w tym, że słabo doprawiony. Żadnego tajemnego składnika, ot, mieszanka tego, co zostało w lodówce.

Właśnie dlatego "Living Things" mnie rozczarowuje. To niespełna 37 minut muzyki, która brzmi jak zbieranina przypadkowych pomysłów. Dwanaście piosenek, z których niektóre jak najbardziej mogą się podobać (znakomite "Lies Greed Misery" mimo coldplayowego intro, a z tych ładnych, balladowych nieco melancholijne "Castle Of Glass"), ale zebrane w całość pozostawiają niedosyt.

W recenzji "A Thousand Suns", pisałam, że Linkin Park są o krok bliżej swego opus magnum. "Living Things" raczej ich od tego oddala, ale wiary jeszcze nie straciłam.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!