Recenzja
Lilly Hates Roses - "Mokotów"
Podziel się na facebooku! Tweetnij!Śmielej, doroślej, ambitniej i głośniej. Tak do utworów nad drugą płytę podeszli muzycy Lilly Hates Roses.
"Mokotów" jest logiczną kontynuacją krążka "Something To Happen". Duet, który tworzą Kasia Golomska i Kamil Durski, wiruje wokół folku, indie rocka, alternatywnego popu. Jest bezpretensjonalnie, naturalnie, organicznie. Śmielej, bo muzyczne spektrum, po którym się poruszają jest szersze a lawirowanie między gatunkami przychodzi im z większą łatwością. Doroślej, bo jest to rzecz przemyślana, dopracowana, a celowo nie użyłam epitetu dojrzalej, bo nagrania wypełnia młodzieńcza energia i świeżość. Ambitniej, głównie z uwagi na bogatą produkcję i ciekawe, wielobarwne aranże pełne smaczków i niuansów w postaci grzechotek, przeszkadzajek, tamburyna czy oldschoolowych klawiszy. Głośniej, gdyż więcej tu elektrycznych, całkiem hałasujących gitar i zuchwałej elektroniki.
Lilly Hates Roses potrafią porwać w rozpędzoną gitarowo-synetezatorową przejażdżkę ("Eternal", "L.A.S"), ale też zaprosić do bardziej eterycznej, akustycznej krainy ("Kosy i bzy"). Bywa chropowato, jazgotliwie i nerwowo ("Spiders and Snakes"), ale i sielsko-anielsko, melancholijnie, wręcz kołysankowo ("No Regrets"). Nie brakuje też emocji, dramaturgii ("Lifeboat" z udziałem Dawida Podsiadło), a całość cechuje niedająca się podrobić szczerość i autentyczność.
Drugi album dowodzi, że zespół się rozwija, poszukuje i bez kompleksów próbuje znaleźć swoje brzmienie. Do celu jeszcze nie dotarli, ale na pewno zmierzają we właściwym kierunku.
Aktualności