Recenzja

09-09-2015-22:35:55

Slayer - "Repentless"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Pogłoski o śmierci Slayera są przesadzone. Oczywiście jeśli jest się w stanie podejść do nowej płyty legendy thrash metalu bez uprzedzeń. "Repentless" jest jak pokazanie środkowego palca tym, którzy odmawiali Amerykanom prawa do istnienia.

Mamy powracający, zwłaszcza w sieci, greps "Nie ma Kata bez Romana" plus zakorzeniony mocno w świadomości, że ten czy tamten skończył się na "Kill 'Em All". Po śmierci Jeffa Hannemana i pożegnaniu się z Dave'em Lombardo, przez cyberprzestrzeń przetoczyła się fala argumentów, z których część dotyczyła konieczności zakończenia działalności przez zespół. Nie ma Jeffa i nie ma Dave'a, czyli Slayer się skończył. Kerry King i Tom Araya, na szczęście, mają w wielkim poważaniu, co sądzą internetowi "mędrcy" i postanowili nie dość, że utrzymać przy życiu Slayera, to jeszcze nagrać nowy album. Dobry album! W ten sposób oddając hołd Jeffowi. Dobrze, że są artystami o niezłomnych charakterach. Dzięki temu poza wartościową płytą, dostaliśmy od Amerykanów jasny przekaz: "Mamy jeszcze coś do powiedzenia. Jak się komuś nie podoba, wyp…ć!". Ja zostaję.

Podobać się "Repentless" zdecydowanie może. Nawet kompozycje, które ujawnione przed premierą nie robiły większego wrażenia, jak "Implode", niewyrwane z kontekstu, jako część całości sprawdzają się nie najgorzej. Dobry pomysłem było zatrudnienie do produkcji Terry'ego Date'a, legendę konsolety, o której jednak od pewnego czasu było dość cicho. Stary wyjadacz metalowej muzy doskonale wiedział, co potrzebne jest Slayerowi i to mu dał. To, czyli brzmienie dynamiczne, niesterylne (nawet z lekka zamulone, rzekłbym), a przy tym głębokie, dudniące. Daje się wyczuć wielkie zaangażowanie głównych twórców, olbrzymią energię i pasję. Kerry i Tom chcieli, by nieżyjący przyjaciel przemówił poprzez niektóre z utworów. Nieźle się to parę razy, czyli w tych posępnych, wolniejszych kawałkach, udało (np. "When Stillness Comes"). Panowie zdecydowali się też na nadanie ostatecznej formy napisanemu przez Jeffa w czasie sesji "World Painted Blood" numerowi "Piano Wire".

Początki płyt zawsze były mocną stroną Slayera i "Repentless" nie stanowi tu odstępstwa. Klimatyczna instrumentalna miniatura "Delusions Of Saviour" rozwija się w taki numer, jakie u tej kapeli lubimy chyba najbardziej - pędzący wściekle utwór tytułowy z opętańczym niemalże wokalem Toma. Przy okazji, patrząc na album pod kątem tego, jakie wokale nagrał Araya, można być pod wrażeniem. Są też i momenty średnie, w których numery jakby zlewają się w bezwyrazową magmę, lecz mamy ich mało. Znacznie częściej możemy się cieszyć, że to jednak jest ten jedyny i niepowtarzalny Slayer, że nagrał album na dobrym poziomie, na pewno nie zawiódł. Słuchając "Pride In Prejudice", "You Against You" czy "Atrocity Vendor" nie sposób zachować spokój, bo numery wyrywają z butów!

Sam jestem winny tego, że zwątpiłem w Slayera po wiadomych wydarzeniach. Dostałem nauczkę, że tak nie wolno. Owszem, to nie płyta, która może dumnie stać obok, dajmy na to, "Seasons In The Abyss". Ale z całą pewnością jest to materiał, którym legenda thrash metalu pokazała, że należy się wstrzymać ze spisywaniem jej na straty. Do tego jeszcze daleko.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

TAGI: slayer