Recenzja

26-06-2009-03:50:20

Take That - "The Circus"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

W ciągu trzech tygodni nową płytę Take That kupiło blisko milion Brytyjczyków, a - jak już uświadomił nam swego czasu zespół Bon Jovi - duża liczba fanów nie może się mylić.

Na początek brawa należą się grupie za strategię promocyjno-marketingową zastosowaną przy "The Circus". Album ukazał się tego samego dnia, co krążek Britney Spears zatytułowany... "Circus". Posunięcie sprytne, odważne i z typowym dla Wyspiarzy poczuciem humoru.

A materiał? Bosyband, czy raczej już menband, postawił na ballady. Proste, eleganckie, raczej wyrafinowane niż emocjonalnie egzaltowane. Melodie snują się więc niepostrzeżenie okraszone dźwiękami nienachlanych symfonicznych aranżacji. Z gracją kłaniają się w stronę Eltona Johna, Queen czy Johna Lennona - bez plastykowych, schlebiających młodemu pokoleniu rozwiązań. Króluje fortepian, wokale i smyczkowe tło. Podobnie wygląda sprawa bardziej energicznych piosnek. To także typowy, wręcz klasyczny angielski pop. Z nowych rzeczy najbardziej kojarzący się z przebojami, które przed dwoma laty zaproponował Mika ("Hello", "Up All Night").

Take That nie tworzy już chwytliwych, siłą wdzierających się na listy, rozśpiewanych hitów (choć na brak sukcesów narzekać nie może). Zespół postawił na popową dostojność pozbawioną jakiegokolwiek nadęcia. I to największy z atutów kwartetu. Chociaż panowie z dużym upodobaniem, iście anielsko prawią o miłości, a skrzypce tworzą rozmarzony nastrój, całość zrobiona jest z umiarem i lekkością. Nie ma mowy o oblewaniu kompozycji hektolitrami mdlącego lukru. Po prostu - ładne piosenki, które wspaniale komponować będą się z brytyjskimi komediami romantycznymi.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!